
Czy zrównoważony rozwój to tylko puste hasło? O wyzwaniach, przed którymi stają współczesne miasta, odpowiedzialności społecznej, greenwashingu i potrzebie systemowych zmian rozmawiamy z dr. hab. Mariuszem Czepczyńskim, prof. UG - geografem kultury, dyrektorem Instytutu Geografii Społeczno-Ekonomicznej i Gospodarki Przestrzennej na Wydziale Nauk Społecznych UG. Wywiad z cyklu „Rozmowy o zrównoważonym rozwoju”.
Karol Hamanowicz: Panie Profesorze, jest Pan członkiem Komitetu Sterującego i doradcą Prezydenta Miasta Gdańska w Zespole Roboczym ds. Strategii Rozwoju Gdańska 2030 Plus. Szczególnie z tego pierwszego powodu jest Pan zaangażowany w aktualizację i wdrażanie strategii rozwoju Miasta Gdańska. Rozumiem, że w tej strategii rozwoju mieści się też zrównoważony rozwój.
Dr hab. Mariusz Czepczyński, prof. UG: - Trudno teraz mówić o innym rozwoju niż zrównoważony. Zdecydowanie wolę jednak angielskie wyrażenie sustainable.
- Dlaczego?
- Polskie tłumaczenie tego terminu, jeszcze z lat 70., odnosi się do słowa „równowaga”. Celem zrównoważonego rozwoju nie jest równowaga, tylko akcja i proces zmian. Wyraża on potrzebę trwałego rozwoju. Nazwałbym go „odpowiedzialnym rozwojem”, odpowiedzialnym i trwałym.
Nazwa „zrównoważony” już się przyjęła, dlatego używajmy jej nadal, jednak pamiętajmy, że „zrównoważony” oznacza domyślnie „trwały, długofalowy i odpowiedzialny”: społecznie, środowiskowo, gospodarczo, kulturowo. To odpowiedzialność przed pokoleniami, które po nas przyjdą.
Gdy mówimy o życiu na lądzie, partnerstwach, zdrowiu, odpowiedzialnej konsumpcji, to mamy na myśli nie utrzymywanie równowagi, tylko właśnie zmianę.
- Czyli nie zrównoważony, tylko odpowiedzialny, długofalowy?
- Zrównoważony, czyli odpowiedzialny i długofalowy. Nie chcę walczyć z pojęciem, które już istnieje. Mieke Bal, holenderska kulturolożka, pisała o wędrujących pojęciach w naukach społecznych. Pojęcia z czasem się zmieniają, krążą pomiędzy dyscyplinami. Zmieniają znaczenie. Sam siebie nazywam często geografem kultury. Kultura ma też inne znaczenie. Kiedyś kultura była czymś innym, teraz jest czymś jeszcze innym. Tak samo rozwój zrównoważony, który pierwotnie miał podkreślać proekologiczny charakter tego rozwoju. Obecnie mówimy już o dużo szerszym rozwoju, o różnych aspektach, także: ekonomicznych, kulturowych, społecznych, politycznych. Wspominamy oczywiście również o partnerstwach.
- Rozumiem więc, że u Pana wciąż pojawia się pewien sceptycyzm wobec pojęcia zrównoważonego rozwoju. Czy poza tłumaczeniem dostrzega Pan także w debacie publicznej rozmycie terminu „zrównoważony”?
- Dostrzegam takie rozmycie i odwoływanie się do wyimaginowanej równowagi. Czym miałaby być równowaga między społeczeństwem a ekonomią, skoro ekonomia jest przecież częścią społeczeństwa? Mówi się o równowadze między naturą a człowiekiem, ale gdzie i w jaki sposób miałaby się ona przejawiać w mieście? Nasze pojmowanie słowa „zrównoważony” może wprowadzać mylące skojarzenia na pierwszy rzut oka, dlatego uważam, że określenie „rozwój odpowiedzialny” jest trafniejsze. Termin „zrównoważony rozwój” jest jednak już powszechnie przyjęty i ugruntowany, więc - jak wspominałem - rozumiem go jako rozwój odpowiedzialny, długofalowy i trwały.
- Zrównoważony osobiście kojarzy mi się, niestety, także z greenwashingiem, ponieważ wystarczy, że dopiszemy na etykiecie „zrównoważony”, na przykład „zrównoważony węgiel”. Innym rozwiązaniem jest naklejenie zielonego listka. Klimatolog Michael E. Mann w swojej książce „Nowa wojna klimatyczna” pisze o kampanii spychologicznej, sugerując spychanie odpowiedzialności za zmianę klimatu na zwykłych ludzi.
- Mimo wszystko nie oznacza to, że nie powinniśmy podejmować indywidualnych działań. Nie rozumiem na przykład, dlaczego na konferencji organizowanej przez jeden z uniwersytetów SEA-EU każdemu uczestnikowi wręcza się bawełnianą torbę jako upominek. Według znanych mi źródeł, takiej torby trzeba byłoby użyć 60 razy, żeby jej ślad środowiskowy się wyzerował. Jest to bardzo mało prawdopodobne. Wolałbym, żeby torby były zrobione ze zużytej odzieży, czyli w ramach upcyclingu, recyklingu albo downcyclingu. Jest mnóstwo rzeczy, które możemy robić, i część z tych rzeczy ma sens. Natomiast oczywiście to są tylko drobne cegiełki, a potrzebujemy dużo większego wysiłku na poziomie wielkich instytucji, w tym rządowych.
Chociaż mamy przykład Paryża - troszkę nacisku społecznego i wizjonerstwa władz miasta, które bardzo ograniczyło ruch samochodowy, i mamy ograniczenie zanieczyszczenia powietrza. Paryż staje się dużo bardziej przyjaznym miastem do oddychania, ale też do chodzenia, do jeżdżenia rowerem - to też jest wizja władz lokalnych. We Francji w wielu miastach tak się dzieje, mimo że Francuzi byli bardzo zorientowani na samochody, chyba nawet bardziej niż Niemcy czy Włosi, ale kampania społeczna, odwaga władz lokalnych, ale też centralnych, przynosi po krótkim czasie dość przyjemne dla życia efekty. Nie wiem, na ile to jest trwały rozwój, ale jestem przekonany, że jest to odpowiedzialne.
Być może potrzebujemy dużo więcej lokalnych wizjonerów z odwagą. Istnieje jednak obawa o niższy wynik wyborczy. Jestem świadomy wszystkich dyskusji w Gdańsku, kiedy otwierane jest kolejne naziemne przejście dla pieszych. Kierowcy narzekają, że nadszedł już koniec świata, że teraz nikt nie będzie nigdzie jeździł. Jednak po wprowadzeniu zmiany widzimy, że nie wpłynęło to znacząco na korki. Tłumy przechodzące na przejściu dla pieszych przy Bramie Wyżynnej czy przy dworcu kolejowym są dowodem na to, że chyba jednak decydujemy nogami.
Niegdyś postęp mierzono ilością wykuwanej stali lub samochodów na tysiąc mieszkańców, teraz definicja postępu może być wręcz przeciwna. Być może najważniejszy okaże się dzisiaj poziom zadowolenia, tzw. well-beingu, dobrostanu ludzi, którzy częściej jeżdżą rowerem niż samochodem. Ja przyjechałem tu rowerem z innego powiatu, z Sopotu. Może miejskim elektrycznym, nie własnym, ale jednak. Czuję się dużo lepiej, odkąd jeżdżę rowerem lub chodzę pieszo.
- Zawsze w dyskusjach o przejścia dla pieszych dziwi mnie to, że wszyscy zapominają, że to nie piesi i nie przejścia powodują korki, tylko samochody. Ludzie w swoim komforcie zapominają, skąd tak naprawdę bierze się problem.
- Duński urbanista Jan Gehl pisał, że w interesie miasta jest otwarte powietrze, otwarta przestrzeń. Ci, którzy jadą rowerem albo idą pieszo, są w tej przestrzeni; ci, którzy jadą samochodem, są w „prywatnej kapsule”. Wydaje się, że mają fragment prywatnej przestrzeni na drodze publicznej, na chodniku, na parkingu, więc de facto nie są aktywnymi członkami społeczności miejskiej, bo są w swoich własnych kapsułach. Wsiadają pod domem, wysiadają na parkingu przy pracy. To jest jakiś poziom mentalności, który w pewnym stopniu sprawia, że miasto się dezintegruje.
- Jest Pan zaangażowany w projekt Sustainable Transitions Action Research and Training in Urban Perspective, czyli „Zrównoważone przemiany (to znaczy odpowiedzialne przemiany), aktywne badania i szkolenia w perspektywie miejskiej”, który otrzymał finansowanie z Unii Europejskiej. Na stronie Uniwersytetu Gdańskiego ogłoszono go w lipcu ubiegłego roku. Czym jest dla Pana ten projekt i jak przebiega jego realizacja?
- Projekt koordynowany przez Uniwersytet La Sapienza w Rzymie ma 17 partnerów, jest więc dość dużym projektem europejskim. Jak wiele projektów z Horizon Europe łączy uczelnie i praktyków. Mamy w swoim gronie: biura projektowe, architektów, designerów, przedstawicieli różnych interesów, w Gdańsku jest to Centrum Sztuki Współczesnej „Łaźnia”. Projekt rozpoczęliśmy 1 stycznia tego roku, jesteśmy więc na dość wczesnym etapie. Naszym głównym zadaniem na najbliższe tygodnie jest mapowanie różnych kreatywnych inicjatyw w przestrzeni miejskiej za pomocą nowoczesnych narzędzi. Następne będzie stworzenie takiej inicjatywy i sprawdzenie, co możemy zrobić, żeby była relatywnie trwała i przynosiła różnorodne korzyści użytkownikom i interesariuszom. Nie jestem fanem pojęcia rewitalizacji, głównie dlatego, że nie lubię pustych pojęć z „re-” na początku, bo sugerują powrót do czegoś, co było. Rewitalizacja to nie jest powrót do życia, które było, tylko tworzenie nowego życia, nowej jakości, nowych warunków dla rozwoju. Gdy mówimy o dalszym rozwoju, trwałym rozwoju, na przykład Nowego Portu, to nie chcemy, aby on wrócił do tego, co było przed II wojną światową, tylko żeby uzyskał nową jakość, na przykład jak Dolne Miasto.
Jako osoba, która kłóci się z każdym takim umordowanym pojęciem (śmiech) - nie lubię terminu „zrównoważony”, nie lubię terminu „rewitalizacja” - mimo wszystko pokładam nadzieję w tego typu projektach opartych na zieleni, kulturze, ale rozumianej niekoniecznie jako artefakty kulturowe, lecz jako system wartości i znaczeń, które łączą daną grupę. To taka semiotyczna definicja kultury, wywodząca się z tradycji badawczej Zygmunta Baumana, czyli coś, co nas łączy, ale też odróżnia od innych. Bo ja nie wierzę w kulturę globalną. Kiedy pytam studentów o to, czy kultura może być globalna, podają mi przykłady jakichś gwiazd rocka, jak Ariana Grande albo Madonna. O ile starsza, biedna kobieta w środkowej Afryce uzna, że ta Madonna ma takie samo znaczenie dla niej jak i dla nas, to w porządku. Patrzymy przez okulary białego człowieka klasy średniej. To absolutnie nie jest globalne. Widzimy world tour, światowe tournée gwiazd rocka, ale na ich trasie brakuje Afryki, Indii, Chin czy Ameryki Łacińskiej, gdzie mieszka w sumie ponad połowa społeczeństwa światowego. Musimy bardzo ostrożnie patrzeć na globalizację, czy ona rzeczywiście jest globalna, czy obejmuje jedynie zglobalizowany świat zachodni.
Pełna treść rozmowy na stronie Centrum Zrównoważonego Rozwoju UG