„Trzeba wychodzić ze strefy komfortu” - rozmowa z dr Esterą Rintz

fot. mat. promocyjne

dr Estera Rintz, fot. Bartłomiej Jętczak 

- W liceum mówiono mi, że powinnam zdawać na medycynę, jednak ja intuicyjnie czułam, że sala operacyjna nie jest dla mnie. Natomiast gdy weszłam do laboratorium, poczułam się, jak u siebie - mówi dr Estera Rintz z Wydziału Biologii UG, która znalazła się na liście 100 najzdolniejszych młodych naukowców w Polsce opublikowanej przez Fundację na rzecz Nauki Polskiej.

- Jak to jest być jedną z najzdolniejszych naukowczyń w Polsce?

- Cieszę się, że moja praca została doceniona. Tym bardziej że praca nad doktoratem przypadła na czas pandemii i wymagała z mojej strony dużo poświęcenia.

Uznanie przez Fundację na rzecz Nauki Polskiej i przyznanie mi stypendium przyjmuję jako docenienie tego, co robię. Dzięki temu, że zostałam laureatką programu START, upewniłam się, że nie tylko nauka, ale moje konkretne badania mają znaczenie - mimo że zajmuję się naprawdę wąską dziedziną, jaką są choroby rzadkie. Nie każdy wie, czym jest choroba rzadka i z czym zmagają się ci pacjenci.

- Czym jest mukopolisacharydoza, którą się Pani zajmuje, i z jakimi dolegliwościami mierzą się osoby, u których diagnozuje się to schorzenie?

- Mukopolisacharydoza (MPS) to grupa rzadkich chorób genetycznych (wyróżnia się 14 typów i podtypów różnych jej schorzeń), które w zależności od tego, jaki enzym jest nieaktywny bądź ma obniżoną aktywność, powoduje zaburzenia w metabolizmie glikozaminoglikanów (GAG). Związki te spiętrzają się w komórkach i tkankach, prowadząc do postępujących uszkodzeń narządów. W mojej pracy doktorskiej zajmowałam się dwoma różnymi typami mukopolisacharydozy: Morquio typu A (MPS IVA) i Zespołem Sanfilippo typu B (MPS III B).  

- Czym różnią się te dwa schorzenia?

- U pacjentów z Morquio typu A choroba atakuje głównie układ kostny. Pacjenci mają zaburzenie wzrostu, są niżsi, osiągają 1,20-1,30 m wzrostu, mają problem z poruszaniem się, często lądują na wózku. Dlatego też w terapii, którą prowadziłam w Stanach Zjednoczonych, indukowałam wzrost u myszy za pomocą peptydu umieszczonego w  wektorze wirusowym. Peptyd ten używany jest w leczeniu karłowatości, achondroplazji, jest już efektywnie używany w terapii wzrostu.

Pacjenci z Morquio typu A żyją dłużej niż pacjenci z Sanfilippo. Znam czterdziestoletnie osoby z MPS IVA. Być może to wynik dostępnej terapii, która pomaga w łagodzeniu objawów.

Zespół Sanfilippo to natomiast choroba neurodegeneracyjna. Chorzy tracą umiejętność mowy, cierpią na głuchotę, mają problemy socjalne, są lękliwi. Często cierpią na ogólne upośledzenie umysłowe. Dlatego też w przypadku leczenia tego schorzenia używałam naturalnego związku przekraczającego barierę krew mózg: resweratrolu.

- Bardzo smutne jest to, że noworodki rodzą się zdrowe, dostają 10 punktów w skali Apgar, po czym po dwóch-trzech latach ich rozwój zostaje zahamowany.

- Dziecko przez pierwsze dwa lata dobrze się rozwija i nagle zaczynają się zaburzenia rozwoju. Rodzic nagle zauważa, że zaczyna się coś dziać z jego dzieckiem. Niestety często pierwsze objawy, które niepokoją rodzica, są bagatelizowane przez najbliższych, czasem nawet przez lekarzy, którzy uspokajają, że każde dziecko rozwija się inaczej, a matka za bardzo się przejmuje. Można to zrozumieć, ponieważ chorób rzadkich jest ok. 7 tysięcy - jest to więc duża grupa chorób, trudno więc, żeby pediatrzy znali je wszystkie od podszewki.

- W rezultacie rodzice sami próbują diagnozować swoje dziecko?

- Niestety często tak właśnie jest. Po wędrówce od jednego lekarza do drugiego, licznych badaniach i nieskutecznych diagnozach, rodzic siada przed komputerem, kontaktuje się z innymi opiekunami i z tym, czego się dowiedział, umawia się na wizytę do pediatry. Wiadomo, że im wcześniej następuje wykrycie choroby, tym większa możliwość, żeby podjąć odpowiednie leczenie. Niestety, w przypadku mukopolisacharydozy na niektóre z jej typów nie ma skutecznej terapii. Tak jest właśnie z Zespołem Sanfilippo typu B. W przypadku zaś Morquio typu A opracowano terapię, która wspiera funkcjonowanie układu krwionośnego i serca, ale niestety jest nieskuteczna, jeśli chodzi o układ kostny. Dlatego też pacjenci z Morquio typu A muszą przejść szereg skomplikowanych operacji pomimo dostępnej terapii.

- Ile kosztuje terapia w przypadku Morquio typu A?

- Terapia enzymatyczna w przypadku Morquio to koszt około 500 tys. dolarów rocznie na pacjenta ważącego 25 kg. Czasem terapia ta jest refundowana. Na pewno państwo pokrywa część kosztów w przypadku terapii w Zespole Hurlera - MPS I. Problem polega na tym, że pacjent nie może liczyć na kontynuację leczenia, jeżeli po roku nie widać efektów tej terapii. To bardzo zła praktyka, ponieważ po odstawieniu enzymu następuje pogorszenie objawów. I to jest bardzo duży problem.

W jednym z moich badań koncentruję się na zwiększeniu efektywności terapii w Zespole Hurlera. Postanowiłam zmieszać resweratrol z enzymem i zbadać, czy następuje zwiększenie efektywności tego enzymu. Badania potwierdziły moje przypuszczenia. Resweratrol zwiększał efektywność terapii enzymatycznej w zespole Hurlera.

fot. mat. prasowe

„Uznanie przez Fundację na rzecz Nauki Polskiej i przyznanie mi stypendium przyjmuję jako docenienie tego, co robię” - powiedziała dr Estera Rintz, fot. Bartłomiej Jętczak

- Wspomniała Pani, że była na dwuletnim stażu badawczym w Stanach Zjednoczonych. Jak wspomina Pani to doświadczenie?

- Na drugim roku studiów magisterskich wyjechałam w ramach programu Erasmus+ na trzy miesiące praktyk do Barcelony. Rok później do prof. Grzegorza Węgrzyna (mojego promotora) napisał profesor Shunji Tomatsu ze Stanów Zjednoczonych, że szuka doktoranta na staż badawczy. To był grudzień 2019 roku, tuż przed świętami. W mediach pojawiły się pierwsze doniesienia o nietypowych zgonach w Chinach, ale o COVID-19 jeszcze nie pisano. Profesor Węgrzyn przedstawił mi propozycję wyjazdu do Ameryki i przekonywał, że to niepowtarzalna okazja. „Chciałbym, żebyś za miesiąc już tam była” - usłyszałam. Profesor dał mi tydzień na odpowiedź. Miałam wątpliwości, ale ostatecznie pomyślałam, że dobrze czasem zaryzykować, wyjść ze swojej strefy komfortu i skorzystać z tej propozycji. Teraz po czasie myślę, że to była świetna decyzja. Nie dość, że nauczyłam się dużo o sobie, to jeszcze mogłam pracować w innej kulturze.

- I wybuchła pandemia. Zamiast po miesiącu znalazła się tam Pani niemal po roku oczekiwania.

- Miałam wyjechać na początku lutego, a w marcu wybuchła pandemia. Wprowadzono narodową kwarantannę, zamknięto ambasady, lotniska, nie można było wyjeżdżać. Udało mi się wyjechać dopiero w grudniu 2020 roku i to tylko dlatego, że profesor ze Stanów przekonał administrację rządową, że jestem niezbędna, że ratuję życie ludzi i że muszę koniecznie przylecieć do USA. Dzięki temu otrzymałam National Interest Exception, czyli list podpisany przez urzędującego wówczas prezydenta Bidena, że mój wjazd na teren Stanów Zjednoczonych jest w interesie narodowym. Uzbrojona w tak ważne dokumenty wsiadłam na pokład wielkiego Boeinga. Zwykle podróżowało nim 300 pasażerów, a wtedy raptem 30 osób. Sami Amerykanie i ja. Pamiętam jednak, że przejście przez urząd imigracyjny było dla mnie bardzo stresującym doświadczeniem. „Ta młodziutka Polka jest niezbędna w USA?”. Na początku nikt mi nie wierzył.

- Dwuletni staż badawczy odbywała Pani w Nemours Children's Hospital w USA.

- Trafiłam do Wilmington, w stanie Delaware, godzinę drogi do Filadelfii. Na początku przeżyłam prawdziwy szok kulturowy, bo nie dość, że panowała tam inna kultura pracy, to jeszcze w moim laboratorium na 11 osób aż siedem pochodziło z różnych krajów. Pracowali ze mną Japończycy, Hindusi, Pakistańczycy, Turcy, Hiszpanie i Kolumbijczycy. To było prawdziwe wyzwanie pracować w tak międzynarodowym środowisku. W Polsce w naszej monokulturze mamy choćby określoną mimikę, a tu nagle wkraczasz w zupełnie inną kulturę i to, co mówisz, wywołuje zupełnie inną reakcję niż się spodziewałeś. Pobyt w Stanach był nauką, jak pracować w różnorodnym środowisku.

Jeśli zaś chodzi o pracę w laboratorium, nie widzę większych różnic. Może poza tym, że tam więcej badań wykonują zewnętrzne laboratoria, dzięki czemu praca posuwa się znacznie szybciej.

Cieszę się też, że dzięki pracy z różnymi profesorami mogłam doświadczyć różnego mentoringu, to dla mnie cenne doświadczenie, szczególnie przydatne teraz, ponieważ w tym roku akademickim zostałam pierwszy raz promotorką pracy licencjackiej i dwóch magisterskich.

- Badania, nad którymi pracowała Pani w USA, trafiły do badań klinicznych.

- Tak, będąc w Stanach pracowałam nad Morquio typu A i podczas tych dwóch lat przetestowałam kilka terapii.

Nasza jednostka naukowa mieściła się w szpitalu dziecięcym, które jest centrum leczenia pacjentów z Morquio typu A. To właśnie tam profesor Shunji Tomatsu rozpoczął dwie próby kliniczne. Zadaniem pierwszej jest opisanie historii naturalnej przebiegu choroby, ponieważ często nie ma takich danych. Druga próba kliniczna, nad którą częściowo pracowałam, dotyczy wprowadzenia terapii genowej. Jest oparta na wektorach AAV. To jest wspaniałe uczucie, móc zobaczyć, że praca wychodzi poza laboratorium i jest realizowana w realnym życiu. Badania laboratoryjne nabierają wówczas większego sensu.

W Polsce badałam resweratrol w terapii ukierunkowanej na mózg w zespole Sanfilippo. Te badania na razie nie trafiły do badań klinicznych, ponieważ nie można opatentować naturalnych substancji - a taką jest jest resweratrol - i dlatego firmy farmaceutyczne nie są zainteresowane takim leczeniem. Stąd pomysł, żeby połączyć resweratrol z enzymem. Jestem w kontakcie z grupą badawczą z USA, która zainteresowana jest podawaniem resweratrolu pacjentom z MPS I. Najpierw przyjmują go pacjenci zdrowi, żeby sprawdzić, czy dochodzi do zwiększenia poziomu enzymu. Jeśli wyniki okażą się obiecujące, to kolejnym etapem będzie podawanie pacjentom z MPS I kombinacji enzymu z resweratrolem.

- Wspomniała Pani wcześniej, że wyjazd do USA był dla pani wyjściem ze sfery komfortu. Dlaczego?

- Przed wyjazdem do Stanów zastanawiałam się, czy sobie poradzę, czy mój angielski będzie wystarczający, ale na miejscu moje obawy szybko zostały rozwiane. Myślę, że radziłam sobie całkiem dobrze, ponieważ mogłam wykazać się bardzo dobrą wiedzą podstawową i rozumiałam procesy biologiczne. Uważam, że edukacja w Polsce jest na całkiem dobrym poziomie, naprawdę nie jest taka zła, jak o niej myślimy. Nie czułam się ani przez chwilę gorsza, a nawet odniosłam wrażenie, że radzę sobie całkiem nieźle. Jeśli więc ktoś zastanawia się nad wyjazdem, to mogę ze spokojnym sercem powiedzieć, że nie ma się czego bać.

- Wiele osób obawia się, że barierą może okazać się niedostateczna znajomość języka angielskiego.

- Ja też się tego obawiałam, a na miejscu okazało się, że wcale nie jestem gorsza. Wiele osób nie podejmuje podobnych wyzwań, krytycznie oceniając swoją znajomość języka angielskiego, a przecież nawet native speakerzy popełniają błędy. Myślę też, że na co dzień najważniejsze jest to, żeby się porozumieć. Poza tym, gdy na co dzień włada się tym językiem, to nabiera się wprawy.

fot. mat. prasowe

„Dziedzina, którą wybrałam pozwala mi nieść pomoc i motywuje mnie do zrozumienia i znalezienia odpowiedzi” - mówi dr Estera Rintz, fot. Bartłomiej Jętczak

- Jest Pani w kontakcie z rodzicami chorych dzieci. Współpracuje Pani z kilkoma polskimi fundacjami. Rodzice zapewne chcą usłyszeć, że znajdzie Pani lek, który uzdrowi ich dzieci. Czy jest to dla Pani motywacja, czy raczej obciążenie?

- Kontakt z rodzicami i dziećmi motywuje mnie do dalszej pracy. Dowiaduję się od nich, jak wygląda polski system zdrowia i jak zostały zdiagnozowane ich dzieci. To jest bardzo ciekawe z mojej perspektywy, ponieważ pokazuje, że choroby rzadkie to duży problem w Polsce. Kiedy rozmawiam z rodzicami pacjentów, staram się ważyć słowa. Trzeba brać pod uwagę choćby to, że wprowadzenie leku na rynek to proces czasochłonny, który czasem trwa kilka, a nawet kilkanaście lat. W niektórych typach mukopolisacharydozy nie ma żadnego leczenia. Widzę ogromną bezradność opiekunów, bo dla ich dzieci nie ma żadnych alternatyw. W takich sytuacjach rozmowa z kimś, kto jakkolwiek ich rozumie, bywa pomocna.

- Czy empatia pomaga, czy przeszkadza w pracy naukowca?

- Nie umiałabym się jej wyzbyć. Nie da się jej ot tak wyłączyć, a walka samej ze sobą przyniosłaby więcej szkody niż pożytku. W moim przypadku empatia jest dodatkowym motywatorem. Nie zależy mi tylko na tym, żeby opublikować wyniki badań i dostać grant. Gdy dostrzegam większy cel w moich badaniach i gdy dociera do mnie, że mogę pomóc wielu rodzinom w Polsce i na świecie, to aż ciarki przechodzą mi po całym ciele.

- Zastanawiam się, jaka Pani była jako nastolatka. Czy już wtedy myślała Pani o tym, żeby zostać naukowcem?

- Pamiętam, gdy dostałam pierwszy mikroskop. Najpierw myślałam, że „to chyba zabawka, a nie prawdziwy mikroskop”. Denerwowałam się, że nie widzę szczegółów, a tylko kawałek muchy, a przecież można ją zobaczyć gołym okiem. Jednak ciekawość, która we mnie zawsze była, przeważyła. W liceum mówiono mi, że powinnam zdawać na medycynę, jednak ja intuicyjnie czułam, że sala operacyjna nie jest dla mnie. Natomiast gdy weszłam do laboratorium, poczułam się jak u siebie. Poza tym dziedzina, którą wybrałam, pozwala mi nieść pomoc i motywuje mnie do zrozumienia i znalezienia odpowiedzi.

W tym roku została mi powierzona bardzo poważna rola. Zostałam promotorem. Chciałabym swoją pracą zainspirować studentów i zachęcić ich do tego, żeby wychodzili ze strefy komfortu, nabierali odwagi, wierzyli w siebie.

- Co jest ważne w pracy dobrego naukowca?

- Myślę, że nie można zapominać o pokorze. Trzeba wierzyć w swoje badania, ale jednocześnie nie można rezygnować z zadawania pytań. Poza tym w nauce ważna jest współpraca. Zamiast puszyć się i pokazywać „jaka jestem ważna” czy „ja tu rządzę”, lepiej zarażać pozytywną energią.

Urszula Abucewicz / CKiP